Rok temu przygotowywałam się do operacji usunięcia gruczolakoraka. Byłam żółta jak lekko spleśniała cytryna i słaba jak piórko.
Rok temu musiałam nauczyć się żyć inaczej, z uwagą wsłuchiwać się w moje ciało i obserwować każdą zmianę. Czułam się jak jajko i wszyscy mnie tak traktowali.
Nie myślałam, że umrę na raka. Zresztą, usłyszałam kiedyś, że ludzie nie umierają z powodu raka. Umierają z beznadziei, zmęczenia i wyczerpania energii. I ze strachu. Czy się bałam? Oczywiście.
Od dawna wierzyłam, że choroba to koniec jakiegoś etapu. Obserwowałam siebie i innych. Przeziębienie zwykle pojawiało się po rozstaniach z chłopakami, po ciężkim okresie w pracy lub problemach uczuciowych nastolatki. Skręciłam nogę w momentach buntu, że rzeczywistość wymyka się mojej kontroli. Zauważyłam, że nowotwory u innych aktywowały się po trudnych przeżyciach życiowych. Ktoś czuł się długo nieakceptowany przez rodziców, inny ktoś stracił małżonka, jeszcze inna osoba długo martwiła się nałogami dziecka i winą za to obciążała siebie. Bezsilność, złość, wstyd, wina, samobiczowanie, wycofanie, martwienie się przez kilkanaście miesięcy lub lat. Choroba wylegała się jak… wybawienie. Zakończenie ciężaru.
Nie wiedziałam, jak potraktować mojego raka. Moja Doktor powiedziała „przygotuj rodzinę. Będziesz potrzebowała opieki.” Ja? Mną ktoś ma się opiekować?
Nie lubiłam sformułowania „walczyła z nowotworem.” Walka to napięcie. Kolejne reakcje chemiczne w ciele, które nie łagodzą stanu choroby. Zgodnie z trendami, spróbowałam zaakceptować chorobę. Przyjąć ją. Organizm odrzucał zainstalowaną wewnątrz rurkę, a ja mówiłam do siebie „to ma mi pomóc. Spokojnie. To dla ciebie dobre.”
Po jakimś czasie wróciłam do walki.
Gdy mądrości i porady rozbijają się nosem o deskę sedesową, nie czas na filozofię. Jest działanie: spacer, wypoczynek, leki, uważność, dieta.
Dlaczego od razu myślimy, że nowotwór to rychła śmierć? Że to koniec. Dlaczego zamiast tego nie pytamy – co miało umrzeć we mnie? Jaki etap mojego życia się skończył właśnie i moje ciało jest akurat teraz gotowe na oczyszczenie? Życie – śmierć – życie. Czy zauważyliście, że gdy ktoś umiera, to ktoś albo coś się rodzi? Świt i zmierzch mają podobne kolory.
Szanuję wszystkich, którzy odeszli. Dla nich to był koniec ich cierpienia. Dla ich bliskich początek nowego życia, w którym musieli sobie poradzić. To odwaga powiedzieć „przepraszam, pozwólcie mi odejść.” Długo nie godziłam się szczególnie na chorobę i śmierć młodych ludzi i dzieci. I nadal nie podejmuję się tłumaczenia sobie, dlaczego i po co? Natomiast będę zawsze wierzyć, że choroba jest końcem i oczyszczeniem. Operacją usunięcia toksyn, wrzodów, smutku, żalu, nieprzebaczenia. Przeprowadziłam dużo rozmów z pacjentkami w szpitalu, bo one się zmieniały, a ja tygodniami byłam i byłam. I zawsze, naprawdę zawsze dochodziły do wniosku, że przed chorobą był okres stresu, martwienia się o kogoś, niezgoda w rodzinie, brak przebaczenia. Szczególnie rodzicom lub samemu sobie. Nie wszyscy chcieli z tego zrezygnować. Oddzielali chorobę od emocji, które w nich tkwiły. Wszystkie moje współpacjentki chciały wrócić do domu. Nie wszystkim się udało.
Czekałam na operację, bo wierzyłam, że wraz z usuniętym nowotworem usunęłam smutek i brak wiary w siebie. Usunęłam nowotwór bycia nieważną, nieakceptowaną przez siebie. Chciałam żyć. Nie wiedziałam jeszcze jak. Wiedziałam, że po chorobie, która coś ważnego zakończyła jest początek, w którym jest dużo nowego. I to jest fajne. 🙂
Warto zajrzeć:
Wykonawca: Goya
Album: Horyzont zdarzeń
Data wydania: 2007
PRAWA TOTALNEJ BIOLOGII – wywiad z dr n. med. Marzanną Radziszewską
O. Carl Simonton, Reid Henson, Brenda Hampton “Powrót do zdrowia”