Ostatnio byłam na pogrzebie kolegi siostry. Pojechałam z szacunku dla kolegi. Ale też dlatego, że usłyszałam, że „przegrała nierówną walkę z nowotworem”. Jak to? Przegrała?
Jechałam i zastanawiałam się, dlaczego jadę. Nie znałam tej dziewczyny, pogrzeb był dość daleko. Więc dlaczego mój instynkt tam mnie pociągnął? Jaką własną potrzebę chciałam zaspokoić?
Miałam zniknąć w tłumie, pomodlić się, potem uściskać kolegę i wrócić. Taki był plan. Zamiast tego płakałam. Przecież to ja mogłam być na jej miejscu. Nawet nie doczekała pięćdziesiątych urodzin. Była aktywna, pracowita, uczynna, radosna. Dla ludzi. Dla rodziny.
Płakałam z żalu, że nie dołączyła do tych, którzy przeżyli raka. Na pewno miała nadzieję, że przeżyje. Kiedy zorientowała się, że czas się pożegnać?
Gdy pojawia się kolejny nowotwór, a przecież mamy w głowach taki program, że się pojawi – jesteśmy z pewnością bardziej świadomi. Już tam byliśmy. Już strach zadawał pytanie „czy to już?”
Pogrzeb to jest pożegnanie. Nie wiem, ile razy bym nie słyszała, że przecież się kiedyś spotkamy, nadal uważam, że to jednak pożegnanie. Wierzymy, że nie ostatnie – przecież osoba jest z nami, chroni nas i jej miłość pozostaje z nami.
Na pogrzeby młodych ludzi przychodzi dużo osób. Na tym był tłum. Jedyne wydarzenie, które już nie stresuje głównego bohatera. Ale dotyka tych, którzy razem ze zmarłą osobą przeszli do końca. I to jest tak naprawdę cholernie ważne, żeby być. Być dla nich.
Jechałam do domu i myślałam o rodzinie tej dziewczyny. Ile oni przeszli bólu bezsilności. Ten post jest podziękowaniem nich – partnerów, mężów, żon, dzieci, rodziców, sióstr i braci oraz opiekunów. Dziękuję Wam, którzy wchodzicie do sal szpitalnych z dziarską miną a potem szlochacie w nocy samotni. Dziękuję, że trzymacie za rękę tę najbliższą ukochaną osobę, z którą spędziliście lata. Ból chorego jest ogromny, ale nie można nie widzieć bólu z tej drugiej strony łóżka. Z tamtej strony, choćby nie wiem, jak byśmy umysłowo pragnęli, żeby cierpienie się skończyło, nadal trzymamy się nadziei. I dobrze. Gdybyśmy stracili nadzieję, byśmy sami zginęli.
Ze wszystkich dźwięków na świecie najbardziej nie lubię dźwięku opadającego na trumnę piasku. Tej tępej głuchej melodii, jaką wydaje piach lecący jakieś pół metra w dół na polakierowane drewno. To moment, który odziera z iluzji. Skończyło się. I co teraz?
Wróciłam do domu. Ogrzałam się i odrobiłam pracę domową odkładaną już dwa lata.
Szkoła Simontona zaleca pacjentom onkologicznym – szczególnie tym, którzy nie rokują – wyobrażenie sobie, że otrzymują informację o nawrotach raka.
W tym ćwiczeniu nie chodzi o „próbę generalną” ani o wystraszenie się jeszcze bardziej. Myślę, że wszyscy, którzy spotkali się ze śmiertelną chorobą, albo przeżyli wypadek – rozpoznają cel tego zadania. Ten trening ma nam pomóc zobaczyć perspektywę życia. Jakie stare nawyki i przekonania mają umrzeć, żebyśmy zaczęli żyć? Innymi słowy: co ma dzisiaj we mnie umrzeć, żebym poczuła, że naprawdę żyję (i do tego życia się uśmiechnęła)?
Jeśli ktoś z Państwa jest chętny na trening, zapraszam do wpisu „Z perspektywy trumny”.
Warto posłuchać:
